Enfant terrible polskiego metalu i bluesman, który otwarcie przyznaje, że nie cierpi metalowego łomotu. Mezalians Nergala i Johna Portera wzbudza wiele emocji. Nowa jakość polskiego bluesa czy z dużej chmury mały deszcz? Recenzujemy „Songs of Love and Death” – płytowy debiut projektu Me And That Man.
Zobaczyć Nergala śpiewającego bluesa to jak zobaczyć Clinta Eastwooda w filmie innym niż western. Bo niby wszystko można sobie wyobrazić, ale pewne rzeczy trudniej. Zadeklarowany metalowiec silący się na bluesowy zaśpiew? To nie może się udać, to może być co najwyżej parodia bluesa. King Dude jest tylko jeden, a Nergal, nie licząc projektu Wolverine, z wokalem innym niż growl ma mniej więcej tyle wspólnego co jego Behemoth z Radiem Maryja.
Tu jednak pojawia się ten drugi, John Porter. Wirtuoz blues-rockowej chropowatości, muzyczne uosobienie szorstkiego egzystencjalizmu. Człowiek, który na akustycznych balladach opowiadających o świecie widzianym z punktu widzenia faceta po przejściach zna się jak papież na Nowym Testamencie. Ten oto John Porter, doświadczony, wyrafinowany bluesman, pomógł Nergalowi odnaleźć w sobie głos, niezbędny do snucia dojmujących historii o miłości i śmierci. Bo o tym właśnie jest debiut Me And That Man.
Album „Songs of Love and Death” to klasyczna symbioza, przynosząca wymierne korzyści obu stronom. Nergal skorzystał na niej, zdobywając niezawodnego kompana i wymarzonego mentora. Skorzystał również znakomicie czujący się u boku wyrazistych postaci John Porter. I tak „Songs of Love and Death” brzmi jak dojrzały układ dwóch dżentelmentów – wynikający bardziej ze spontanicznej chęci wspólnego stworzenia czegoś nowego niż taniego koniunkturalizmu. Czuć w nim obustronną, chłopacką radość z grania, choć od razu trzeba zaznaczyć, że nie jest to materiał ani nowatorski, ani tym bardziej wybitny.
Ale jest to płyta solidna, profesjonalnie wyprodukowana, mająca swoje momenty, klimat, mieszcząca na 14 ścieżkach dwie nieprzeciętne osobowości. Zaczyna się od mocnego akcentu, od singlowego „My Church Is Black” – utworu nośnego, stylowego i jak ulał pasującego do wizerunku Nergala. Niestety, od razu da się tu wyczuć, że czysty śpiew to dla Nergala coś nowego. Jego głos już w „My Church Is Black” sprawia wrażenie trochę wymuszonego, spiętego, brakuje mu bezczelnej nonszalancji, luzu, bez którego żaden bluesman obejść się nie może. Tu jednak z pomocą przychodzi John Porter, rozładowując atmosferę w „Nightride”, drugim w kolejności utworze na krążku – rasowym, aczkolwiek mało oryginalnym.
I choć niby wszystkie patenty, które pojawiają się na „Songs of Love and Death” wydają się już znane, całość ma swoją atmosferę, przez co łatwo o tym zapomnieć. Tak dzieje się przy „Of sirens, vampires and lovers” czy „Magdalene” – numerach mocno wyróżniających się na płycie. Wyróżnia się również „One day”, utwór utrzymany w klimacie klasycznego country, który spokojnie mógłby znaleźć się w repertuarze Waylona Jenningsa albo innego Krisa Kristoffersona.
Ale jeśli chodzi o inspiracje, na „Songs of Love and Death” dominuje kto inny. To Nick Cave, o którym nie sposób nie wspomnieć, pisząc o Me And That Man. Złośliwi powiedzą, że cały ten projekt to bezceremonialne zrzynanie z muzycznej wrażliwości Cave’a, za dowody podając takie utwory, jak „Cross my hear and hope to die” czy „Lobe & Death”. I rzeczywiście – podobieństwa są uderzające. Tu jednak dotykamy istoty „Songs of Love and Death”.
Me And That Man to hołd dla inspiracji Nergala i Johna Portera, co obaj artyści wielokrotnie podkreślali jeszcze przed premierą „Songs of Love and Death”. Nic więc dziwnego, że nad krążkiem unosi się duch takich wykonawców, jak wspomniany Nick Cave czy Johnny Cash – i niespecjalnie jest się na co zżymać. Jeśli dodamy do tego fakt, że na płycie nie brakuje aranżacyjnych smaczków, obłędu rodem z dokonań The Doors, szamańskiego odjazdu i wysmakowanego brudu, album okaże się naprawdę ciekawym wydawnictwem. Nie wykraczającym poza swoje pierwowzory, ale mimo to szczerym, nastrojowym i mającym swoją surową dramaturgię. Zdecydowanie wartym sprawdzenia.
Piotr Garbowski