Zespół Cochise to uznana nazwa w polskiej muzyce rockowej. Grupa istnieje nieprzerwanie od dwudziestu lat i obecnie promuje swój ósmy album studyjny zatytułowany po prostu „Cochise”. O byciu plemieniem, rocznicach, inspiracjach i wielu innych porozmawialiśmy z wokalistą Pawłem Małaszyńskim i gitarzystą Wojciechem Naporą.
Rozmowa z Pawłem Małaszyńskim
Gdybyś miał możliwość dołączyć do jakiegoś indiańskiego plemienia – które byś wybrał?
Paweł Małaszyński: (Śmiech) Ciekawe pytanie na początek. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zawsze mówię o zespole Cochise, że to nasze plemię, a plemię jest jak rodzina i tak nas postrzegam z perspektywy tych mijających dwudziestu lat wspólnego grania. Pielęgnujemy nasze relacje, nawet jeśli czasami musimy ostro coś przedyskutować. Gdybym miał jednak wybrać epokę, w której mógłbym żyć, wybrałbym Stany Zjednoczone na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Lata pełne nadziei i sprzeczności, wspaniałej muzyki, która mocno na mnie wpłynęła, charakteryzująca się wieloma ruchami kontrkulturowymi. Chociaż poznanie Apaczów i samego Cochise też mogłoby być bardzo kuszące.
Wspomniałeś, że Cochise jest już na scenie od dwudziestu lat. W tym roku wydaliście również ósmą płytę zatytułowaną tak samo jak zespół. Jak postrzegasz tę muzyczną podróż i dosyć symboliczną, w mojej ocenie, nazwę albumu?
PM: Złożyło się na to wiele czynników. Tytuł pierwotnie miał być zupełnie inny, ale nie spodziewaliśmy się, że napotkamy takie problemy, jak na przykład odejście Adama, naszego perkusisty. Zastąpił go Grzesiek Hiero, który na początek musiał się nauczyć utworów, które gramy na koncertach, co nie było dla niego łatwe, ponieważ jako artysta wywodzi się ze środowiska ekstremalnego metalu. Gdy wreszcie po paru miesiącach weszliśmy do studia Hertz w Białymstoku i zarejestrowaliśmy perkusję, okazało się, że nasz wieloletni producent, z którym nagraliśmy wszystkie płyty, Daniel Baranowski, musi nas opuścić. Kolejny i niespodziewany trudny moment. Zwróciliśmy się więc do Krzyśka Murawskiego, który jest bardzo zajętym człowiekiem jako producent. To spowodowało kolejne opóźnienie. W tym czasie nie próżnowaliśmy. Szlifowaliśmy przygotowany materiał i zbieraliśmy nowe pomysły na płytę̨ numer 9.
Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni tą sytuacją, odwlekaniem nagrań. Na jednej z prób oznajmiłem, że pierwotny pomysł na tytuł i okładkę nie ma sensu. Nasza sytuacja diametralnie się zmieniła. Powiedziałem: „Nie wracamy do przeszłości. Jesteśmy tu i teraz. Jesteśmy w nowym składzie, z nowym producentem, nowymi pomysłami”. Powiedziałem „zróbmy płytę, która będzie najlepszą płytą Cochise.” Do tego doszedł fakt obchodzenia przez zespół dwudziestolecia, więc stwierdziliśmy, że nie ma lepszego tytułu niż właśnie „Cochise”.
Zastanawia mnie jak z Twojej perspektywy wygląda praca nad muzyką. Rozmawiając z artystami z Polski i z zagranicy często słyszę, że starają się nie słuchać w tym czasie muzyki, aby się nie inspirować. Jak to wygląda u Ciebie?
PM: (Śmiech) To jest akurat bardzo trudne. Inspiracji jest mnóstwo, są właściwie wszędzie, więc trudno od nich uciekać. Zawsze jestem otwarty na różne pomysły i rozwiązania, jeżeli tylko mogą urozmaicić dany kawałek czy płytę̨. Staram się nie zamykać. To otwarty proces. W Cochise utwory powstają bardzo spontanicznie. Mamy coś takiego, co nazwałbym „bankiem piosenek”. Na nowej płycie jest utwór „Pain of Hope”, to mój pomysł z 2015 roku. W zespole mamy dwóch kompozytorów: Ja i Wojtek. Wojtek układa riffy, a ja melodie. Jeśli płyta ma dziesięć, dwanaście utworów to zwykle dzielimy się po połowie. Gdy pomysł spotka się z aprobatą, pracujemy nad nim. Jeśli nie, odkładamy do naszego „banku” na przyszłość. Oczywiście ostateczną decyzję podejmujemy jako cały zespół. Mamy taki system od bardzo dawna i świetnie zdaje egzamin. Do tego dochodzi również „piąty członek zespołu”, czyli producent, który zawsze ma jakieś pomysły i dodaje coś od siebie.
Czytałem kiedyś wywiad z Neilem Fallonem, wokalistą zespołu Clutch. Powiedział w nim, że podczas tworzenia tekstu trzeba się bardzo pilnować, aby nie przeholować z wersami. Czy miewasz ten sam problem jeśli chodzi o tworzenie tekstów?
PM: Tak. Czasami jest za dużo i tniemy, a czasami za mało i trzeba dopisywać jeszcze kilka wersów. „Ucięte” fragmenty czasami umieszczam w innych utworach, jeśli dobrze pasują. Na etapie prób decydujemy, ile ma być zwrotek, czy będzie bridge, czy nie, ile refrenów i tak dalej. Szkielet utworu jest bardzo ważny. Posiadam całe zeszyty i notatki w telefonie wypełnione różnymi wersami, myślami, krótkimi zdaniami. Niektóre notatki mają całe zwrotki i refreny. Bywa, że gdy mam w głowie melodię, to tekst powstaje dosyć samoczynnie. Wszystko zależy od weny. „Zdradliwa wena, raz jest raz jej nie ma” jak śpiewał Kaliber 44.
Czy któryś z pomysłów wpadł Ci do głowy podczas pracy na planie serialu, filmu lub w teatrze?
PM: Tak, i to jest dosyć niewiarygodne. Utwór „Letter From Hell” z pierwszej płyty powstał na planie filmowym. Przyszedł mi do głowy podczas przerwy na obiad. Siedziałem z koleżanką i zaczęliśmy rozmawiać na tematy związane z wiarą.
W pewnym momencie powiedziałem, że jeżeli istnieje, to ja na pewno pójdę do piekła, bo tam przynajmniej jest cieplej (śmiech), a ona do mnie: „to jak już będziesz w tym piekle i znajdziesz chwilę to wyślij do mnie list”. Po chwili dotarło do mnie, że to zajebisty tytuł – „Letter From Hell”. Przez cały dzień na planie nie dawało mi to spokoju i w mojej głowie pojawił się tekst razem z melodią. Pomysły pojawiają się nagle, w nieoczekiwanych momentach. Czasem chwytam za telefon w środku nocy i nagrywam, co delikatnie wkurza moją żonę (śmiech). Raz wyszedłem na chwilę z premiery mego filmu w kinie do toalety, tylko po to żeby nagrać pomysł, bo bałem się, że go zapomnę.
Jeśli chodzi o „Letter From Hell” to chyba Wasz największy hit.
PM: Trudno go nazwać hitem, ale jest chyba najbardziej kojarzony. Dawno go nie graliśmy. Powinniśmy do niego wrócić. Z biegiem lat i kolejnymi albumami, coraz trudniej nam wybierać utwory do setlisty koncertowej. Jedni fani chcą usłyszeć „Letter From Hell”, drudzy „Destroy The Angels” czy „Weeping Song”, a my, na tyle na ile możemy, dokładamy wszelkich starań, aby dogodzić publiczności.
A jak odbieracie jeden z najbardziej charakterystycznych utworów w Waszej twórczości, czyli „Dog in Blood”?
PM: (Śmiech) „Dog in Blood” rzeczywiście jest przedziwnym utworem. Takim rodzynkiem. Zawsze chciałem zrobić coś w stylu Napalm Death, czyli utwór trwający kilka lub kilkanaście sekund. Pierwotnie „Dog in Blood” miał posłużyć jako intro do innego utworu, a po wydaniu „118” wiele osób bardzo dziwił fakt, że wrzuciliśmy na płytę ten przedziwny twór (śmiech). Mogę Ci również zdradzić, że pierwotnie chciałem nazwać płytę̨ po prostu „DOG”. Dlaczego? Przeczytaj „DOG” od tyłu… W Cochise zawsze balansowaliśmy na krawędzi i nigdy nie mieliśmy zimnej kalkulacji co do koncepcji płyty. Nagrywamy to, co nam się podoba. Na płycie „The World Upside Down” w utworze „Zing” mieliśmy chór w stylu gospel, bo zawsze chciałem to zrobić i tak samo stało się z chórem dziecięcym, który zaśpiewał w utworze „Before You Sleep”, który napisałem dla mojego syna, czy z utworem „Ring O’Roses”, gdzie śpiewam ze swoją córką. To spełnianie młodzieńczych marzeń, aby wprowadzać do muzyki tego typu ciekawostki.
W takim razie może kiedyś w Cochise usłyszymy klimaty muzyki rdzennych Amerykanów?
PM: Oczywiście! To się już praktycznie się wydarzyło w różnych formach, chociażby w utworze „Na hi es”. Przyznam się, że chodzi za mną taki utwór „Indian Indian”, ale musi przyjść na niego odpowiedni moment. Na kolejnej, dziewiątej płycie chcemy zrobić utwór, w którym być może nie będziemy używali instrumentów. Trochę w klimacie Toma Waitsa czy Björk. Ci artyści potrafią napisać i nagrać piosenkę, gdzie słychać tylko ich głosy i dźwięki natury, w postaci na przykład kropli deszczu uderzających o parapet. Fascynujące. Takie eksperymentowanie poszerza moje horyzonty i bardzo inspiruje.
Istnieje w Polsce kilka zespołów, których wokalistami są Twoi koledzy po aktorskim fachu: Coma, gdzie śpiewa Piotr Rogucki, czy Dr. Misio Arka Jakubika. Czy Twoim zdaniem tworzycie jako aktorzy-rockmani jakiś swoisty mikrokosmos?
PM: Moim zdaniem piosenki i muzyka przetrwają wszystko… to jedyna szansa na pozostanie sobą… to uczciwość, której nie możesz ukryć, bo prawdziwa istota muzyki leży w sercu. Chociaż każdy z nas jest inny, na pewno naszą trójkę łączy ogromna miłość do muzyki, a co za tym idzie bardzo cieszymy się, że mamy na to czas i możemy to robić. Arek od zawsze był punkowcem, Roguc od zawsze kochał eksperymenty, ja wychowałem się na muzyce anglosaskiej. Faktycznie nasza trójca tworzy w pewien, dziwnie nieokreślony sposób, mikrokosmos, w którym się realizuje. Może kiedyś nasze drogi się przetną i zrobimy coś razem. To byłoby ciekawe. Myślę, że na dzień dzisiejszy muzyka ofiarowała nam wolność, a my cieszymy się muzyczną przestrzenią i coś po nas zostanie.
Jesteś zawodowym aktorem, masz swój zespół. Czy jest jakaś dziedzina sztuki, której chciałbyś spróbować w przyszłości?
PM: Zawsze chciałem malować. Jestem coraz bliżej wejścia w ten świat. Przestrzeń na inne formy aktywności artystycznej jest dla mnie bardzo ważna. Kiedyś nawet próbowałem rzeźbić. Każda forma artyzmu poszerza moją wrażliwość i światopogląd. Cieszę się, że mam możliwość w życiu spełniania się w różnych przestrzeniach. Jestem ciekawy i spragniony świata. Wystarczy delikatny bodziec, a już mam ochotę tworzyć, działać i nie ważne, czy to film, teatr, muzyka. Gdy dostałem się do szkoły teatralnej, chciałem być gwiazdą kina, a podczas zajęć w szkole zakochałem się w teatrze, który teraz jest mi bliższy niż film. Ogromną frajdę sprawia mi też kręcenie teledysków i każda z wymienionych form bardzo mnie kręci i chciałbym to robić do końca swoich dni.
Rozmowa z Wojciechem Naporą
Spotykamy się na okoliczność premiery Waszego nowego albumu „Cochise”. Album był pierwotnie zapowiadany na 2023 rok, a ukazuje się w 2024. Co wpłynęło na przedłużenie pracy nad tym wydawnictwem?
Wojciech Napora: Wydarzyło się kilka nieprzyjemnych rzeczy, aczkolwiek z happy endem. Po wydaniu „The World Upside Down” (poprzednia płyta Cochise z 2021 roku przyp. Red) odszedł od nas perkusista, więc szybko musieliśmy znaleźć zastępstwo, aby kontynuować granie koncertów. To się udało. Tak więc najpierw nowy bębniarz musiał nauczyć się materiału na koncerty, a dopiero potem wzięliśmy się za pracę nad nową muzyką. Gdy już weszliśmy do studia i zarejestrowaliśmy bębny, okazało się, że z przyczyn osobistych nasz długoletni producent musiał zrezygnować z dalszych nagrań. Nowym producentem został Krzysiek Murawski, który najpierw musiał dokończyć swoje zobowiązania, aby móc robić z nami płytę. Potem wszystko poszło już bardzo sprawnie i zaplanowaliśmy premierę albumu na wrzesień. I tak oto, w „piątek 13” (września) miała miejsce premiera naszej ósmej płyty.
Album nazywany tak samo jak nazwa zespołu jest często znamienny w karierze. Czy tak odbierasz nowe wydawnictwo Cochise?
WN: Na tytuł tej płyty największy wpływ miały zmiany, które zaszły. Paweł (Małaszyński, wokalista Cochise przyp. Red) stwierdził, że to będzie dobra nazwa tego albumu. Po odsłuchaniu całości, zgodnie przyznaliśmy mu rację. Oczywiście nie zaczynamy od zera, ale w pewnym sensie jest to dla nas nowy początek. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest to na ten moment nasza najlepsza płyta.
Obserwuję Waszą działalność od roku 2014 i płyty „118”. Zawsze byłem pod wrażeniem waszego myślenia „o płytę do przodu”. Czy to wynika z artystycznego głodu, czy czegoś innego?
WN: W przypadku myślenia „o płytę do przodu”, jak to nazwałeś, chodzi o to, że u nas proces koncertowania, tworzenia utworów i nagrywania cały czas się przeplata. Nie robimy tak, że spotykamy się w określonym czasie, zajmujemy się tylko koncertami, a potem tylko komponowaniem i następnie wyłącznie nagrywaniem. W tym momencie, tuż po premierze ósmego albumu, mamy już sporo materiału na dziewiątą płytę. Zajmując się nagrywaniem „Cochise” myśleliśmy o nowych pomysłach i ze względu na wcześniej wspomniane poślizgi nie chcieliśmy marnować czasu, więc działaliśmy z muzyką. Tworzyliśmy nowe utwory. Bardzo lubimy grać, komponować, i to wszystko jest dla nas bardzo naturalne.
Zauważyłem też, że często lubicie testować nowy, nienagrany jeszcze materiał podczas koncertów, czego miałem przyjemność doświadczyć.
WN: Właśnie z tego względu, że jesteśmy cały czas w procesie twórczym, jeśli mamy jakiś gotowy i zaaranżowany utwór, bardzo lubimy go sprawdzić na koncercie. Patrzymy na reakcje publiczności, możemy go sami posłuchać i wprowadzić ewentualne zmiany. To swego rodzaju sprawdzian dla nas i danego utworu.
W tym roku przypada dwudziestolecie działalności Cochise. Czy takie rocznice są dla Ciebie ważne czy jednak niekoniecznie?
WN: Jeśli o mnie chodzi nie przykładam wagi do rocznic. W tym dwudziestoleciu była pewna wyrwa i tak naprawdę moglibyśmy zacząć liczyć istnienie Cochise od 2010 roku, kiedy wydaliśmy pierwszą płytę. Wiele zespołów świętujących czterdziestolecie czy pięćdziesięciolecie, robią to z pompą, a u nas traktowane jest to trochę z przymrużeniem oka. Czasem o tym wspominamy, jednak nie planujemy z tej okazji nic szczególnego.
Chciałbym jeszcze nawiązać do Waszych początków. Często zdarza się tak, że na pierwszych kilku płytach są największe „szlagiery” zespołu i publiczność na koncertach często ich wymaga. Czy macie tak w przypadku chyba najsłynniejszego utworu Cochise, czyli „Letter From Hell”?
WN: Nie sądzę. Może dlatego, że nie mamy szlagierów, tak jak największe zespoły rockowe (śmiech). Oczywiście ludzie często proszą o zagranie „Letter From Hell”, ale też o inne utwory. Zawsze staramy się te prośby, w miarę możliwości, spełniać i na każdym koncercie grać przekrój z całej naszej dyskografii.
W jednym z wywiadów znalazłem określenie, że „Cochise to plemię”. Owszem, nazwa odnosi się do jednego z największych indiańskich wodzów, ale czy w Waszym zespole jest ten jeden „Wódz”, czy może panuje demokracja?
WN: Zdecydowanie panuje u nas demokracja. Każdy z nas zna swoją rolę, wie, co ma robić i bardziej przypomina to wspólne obradowanie przy ognisku niż narzucanie jednego punktu widzenia.
Jesteś doświadczonym muzykiem i chciałbym się dowiedzieć jak patrzysz na młode zespoły, które są spragnione sukcesu? I czy tym „mitycznym” sukcesem w dzisiejszych czasach nie jest właśnie przetrwanie na rynku i wspólne tworzenie?
WN: Z mojej perspektywy właśnie ta rzecz, o której wspomniałeś na końcu jest najważniejsza. Największym sukcesem Cochise jest to, że istnieje, gra i nagrywa. Każdy z nas ma swoją pracę, nie utrzymujemy się z muzyki. Jednak zespół traktujemy bardzo poważnie i przyznam, że im bardziej serio podchodzę do sprawy grania, tym większą frajdę mi to sprawia. Nie ma olewania prób i robienia rzeczy na pół gwizdka, ale również nie ma napinania się i nadęcia. Dziś często kariera młodego zespołu kończy się na nagraniu płyty, bo brakuje mobilizacji, aby pójść krok dalej. Największym sukcesem jest to, aby cieszyć się muzyką, a sukces materialny jest sprawą absolutnie drugorzędną.
Na nowej płycie pojawia się gość, który jest z totalnie innej planety niż Cochise. Chodzi o Leszka Możdżera, znakomitego pianistę jazzowego. Jak doszło do tej współpracy?
WN: Paweł zna się z Leszkiem już dosyć długo. W całym składzie spotkaliśmy się z nim niedawno, na jednym z naszych koncertów w Trójmieście. Po występie powiedział, że to co gramy nawet mu się spodobało i stwierdził, że gdybyśmy znaleźli kiedyś dla niego miejsce na naszym albumie, to chętnie zagra. Puściliśmy to trochę mimo uszu, bo stwierdziliśmy, że po prostu jest miły. Po nagraniu płyty i miksowaniu jej, Paweł podrzucił Leszkowi muzykę. To co nam odesłał przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Dźwięki, jakie dodał w „Trouble in the Streets of Happiness” i „Garden of the Bones” nadają tym utworom niesamowitej atmosfery. To gość z innej planety i absolutny kosmita muzyczny. Będziemy mu dozgonnie wdzięczni za to, co dla nas zrobił.
Mam jeszcze pytanie do Ciebie jako rodowitego Białostoczanina – mówi się o tym, że Białystok to stolica disco polo. A jak wygląda tam scena grania gitarowego?
WN: Nie zaprzeczę, że Białystok jest kojarzony z taką, a nie inną muzyką (śmiech). Ale dziesięć czy dwadzieścia lat temu muzyka metalowa miała się tu bardzo dobrze. Do tej pory jest jeszcze kilka kapel w Białymstoku i okolicach, które nieustannie, od tamtych czasów, grają. Pierwszym zespołem, jaki wyszedł stąd na szerze wody, była w latach dziewięćdziesiątych grupa Dead Infection. Niestety już nie istnieją. Kilka lat temu, co bardzo smutne, zmarł ich perkusista Cyjan – postać legendarna sceny metalowej w naszym mieście. Dead Infection jako pierwsi wydali płytę w zagranicznej wytwórni i wyruszyli w zagraniczną trasę. Teraz niestety muzyka rockowa i metalowa w Białymstoku trochę przycichła, ale to nie znaczy, że jej nie ma. Jest kilka młodych zespołów, a to dobry prognostyk. Oczywiście chciałoby się więcej, ale fajnie, że młodym się chce, próbują i naprawdę fajnie im to wychodzi.
Rozmawiał: Michał Drab