Są artyści, którzy zbudowali swoją markę, idąc pod prąd bardziej niż ktokolwiek inny. Tacy, którzy przez lata kroczyli swoją podziemną ścieżką, a gdy ich twórczość ujrzała światło dzienne, zbudowali sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. I tak pojawiła się Mgła. Najpierw nad Krakowem, a potem nad całą Polską i światem.
Mgła to zespół, o którym słyszał w zasadzie każdy interesujący się muzyką metalową. Powstały w 2000 r. z inicjatywy Mikołaja „M.” Żentary (wokal, gitara) projekt długo funkcjonował jako przedsięwzięcie stricte studyjne. Mgła od początku przejawiała ciągoty do bycia jak najbardziej niezależnym, bezkompromisowym, nie chcącym iść na żadne ustępstwa osób trzecich bytem. „M.” skrupulatnie czuwał nad wszystkim, począwszy od kompozycji i aranżacji, po produkcję i kształt wydania muzyki Mgły. Przez lata działanie w podziemiu było dla projektu swoistym status quo. Jestem nawet w stanie stwierdzić, że przez pierwsze pięć lat Mgła była w uśpieniu niczym jakiś pradawny, niematerialny byt. Przebudzenie nastąpiło w 2005 r., kiedy ukazało się wydawnictwo „Crushing The Holy Trinity”. Na trzech krążkach swoje utwory zaprezentowały takie zespoły, jak Deathspell Omega, Stabat Mater, Musta Surma i właśnie Mgła. Wydawnictwo odbiło się echem wśród entuzjastów black metalu a nazwa zespołu z Krakowa zaintrygowała zagranicznych słuchaczy. Do dziś uśmiecham się, jak słyszę w rozmowach z fanami metalu z zagranicy próbę wymówienia tej nazwy. Zwykle brzmi to jak „Mgwah” czy „Myglah”, co dodaje w mowie i piśmie jeszcze bardziej tajemniczego sznytu.
Jedyny taki duet
W 2006 roku do „M.” dołączył perkusista Maciej „Darkside” Kowalski, współtworzący wcześniej między innymi w MasseMord, Darzamat czy Kriegsmaschine (w którym gra również „M.”) . Od tej pory stanowią oni rdzeń brzmienia Mgły i wszystkie utwory są od początku do końca ich autorstwa. Muzycy wzięli się do pracy, wydając w tym samym roku dwie epki: „Presence” i „Mdłości”. Surowość brzmienia na tych płytach to absolutny fenomen black metalu dwudziestego pierwszego wieku. Jadowity, zimny wokal przywodzący na myśl umiejętności Quorthona z Bathory czy Fenriza i Nocturno Culto z Darkthrone. Dialog między gitarami a perkusją nawet po latach robią ogromne wrażenie. Pod względem wydawniczym nic się nie zmieniało od powstania zespołu. Dwaj muzycy dbali bezpośrednio o produkcję i promocję swojej muzyki w metalowym podziemiu, a hasło Mgła zaczęło zataczać coraz szersze kręgi w Polsce i stopniowo za granicą. Kolejne wydawnictwa, czyli epka „Further Down The Nest” i płyta „Groza”, były niczym rozbudowywanie muzycznej twierdzy zespołu, za czym gwałtownie szło zainteresowanie krytyków i mediów zarówno podziemnych, jak i mainstreamowych. Jednak duet w dalszym ciągu unikał rozgłosu, nie włączali się w tradycyjne formy promocji, jak wywiady, a już tym bardziej koncerty, o których w dalszym ciągu nie było mowy. Fani podzielili się mocno na tych, którzy chcieliby zobaczyć już wtedy Mgłę w wydaniu na żywo, i tych, którym podziemny i stuprocentowo niezależny system działalności bardzo pasował. Jak to bywa w każdej dziedzinie życia, nie da rady zadowolić wszystkich. Po wydaniu płyty „Groza” wokół Mgły nagle zrobiło się podejrzanie cicho. Wielu przewidywało, że to może być klasyczna cisza przed burzą i właśnie tak się stało.
Mgła jak żywa
W 2012 r. ukazała się nowa płyta Mgły zatytułowana „With Hearts Toward None” i zespół po raz pierwszy wystąpił na żywo. Do składu prowadzonego cały czas przez duet M./Darkside dołączyli muzycy koncertowi: basista i wokalista Shellshocked oraz z początku na drugiej gitarze Silencer, którego później zastąpił E.V.T . W tamtym czasie M. powiedział w jednym z bardzo małej ilości wywiadów o powstaniu albumu. Zaznaczył, że od początku istnienia Mgły nic się nie zmienia: „Z absolutnie zerową ingerencją kogokolwiek spoza zespołu na każdym etapie pracy – wszystko we dwóch, muzyka, teksty, nagrania, miks, okładka. Stąd też jest dla mnie pewnym zaskoczeniem, że ktoś tego później faktycznie słucha, a czasem się komuś nawet spodoba.” – dodaje M. z przekąsem. I tutaj pojawia się to, co mnie mocno intryguje. Mianowicie M. w bardzo oszczędny, prosty sposób daje do zrozumienia, że nigdy nie zgodzi się na żadne ustępstwa wobec swojej sztuki ani na ingerencję największych rynkowych gigantów, którzy już wtedy wyrazili zainteresowanie wydawaniem i dystrybuowaniem muzyki Mgły na skalę ogólnoeuropejską. Jednak prawdziwy wybuch popularności przyszedł w 2015 r. przy wydaniu płyty „Exercises in Futulity”. Zespół zaczął dawać coraz więcej koncertów w Europie, będąc wypisywanym zawsze w górnej części line-upów i przyciągając tłumy fanów ciężkich brzmień zwabionych mrocznym i nihilistycznym przekazem grupy. Otoczka koncertów grupy również robiła wrażenie. Nie przez jakieś pompatyczne nadęcie czy efekty sceniczne, ale przez wspaniałą, (tutaj pozwolę sobie na oksymoron) bogatą ascetyczność. Czterech zamaskowanych typów w skórzanych kurtkach, kapturach i kominiarkach bez otworów na oczy i usta zasuwających ekstremalne dźwięki. Wielu fanów black metalu z lat dziewięćdziesiątych traktowało (i zapewne traktuje nadal) koncerty Mgły jako swego rodzaju rytuał czy misterium. Jednak lider zespołu odżegnuje się od tego spokojnie, acz stanowczo, mówiąc: „Niespecjalnie utożsamiam się z nazywaniem rytuałami czy innymi misteriami sytuacji, w których paru spoconych facetów na scenie tłucze się i drze mordę do paruset spoconych facetów pod sceną. Czy i co się wydarzy między członkami zespołu a publicznością, to już osobna sprawa. Grając koncert, decydujemy się wyjść do ludzi i pozostawić interpretację odbiorcy zamiast cokolwiek narzucać czy sugerować.
Zasada niedostępności
Mgła to zespół, który swoją popularność w branży zbudował na byciu antymedialnym. Próżno doszukiwać się materiałów promocyjnych, wywiadów (poza garstką z początku działalności koncertowej). Pomimo odwrotnie proporcjonalnych zachowań marketingowych wzrost popularności zespołu skoczył niczym słupki na giełdzie. Wyprzedane koncerty w Europie, zainteresowanie za oceanem i powiązane z nim wyjazdy uczyniły Mgłę jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich zespołów w nowym tysiącleciu. Do tej pory wielu ludzi w branży łapie się za głowę, jak muzyka, która jest tworzona przez setki zespołów od lat dziewięćdziesiątych na bliźniaczych patentach brzmieniowych przebiła się dziś, w dobie internetu i mediów społecznościowych bez większych trudności? Przecież codziennie setki jak nie tysiące młodych zespołów walczą o uwagę słuchacza, wrzucając swoje materiały w każdy możliwy serwis, czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony słuchaczy i krytyków. Moim zdaniem nawet nazwa zespołu jest tutaj adekwatna do zaistniałej sytuacji. Jak pamiętamy z lekcji przyrody czy biologii zjawisko mgły powstaje w wyniku zderzenia ciepłego powietrza z zimnym. Nie chcę tu wchodzić w szczegóły, ale użyłem tej analogii, aby pokazać, że wedle powiedzenia „przeciwieństwa się przyciągają” można odnieść sukces. Mgła nie miała parcia na szkło, aby świecić facjatami na okładkach gazet i portali muzycznych oraz udzielać setek wywiadów. To po prostu się wydarzyło. I dalej nie chcą iść drogą, którą przeszły już tysiące zespołów. Postanowili siedzieć dalej w centrum kłębów mgły, ale z tą różnicą, że zjawisko rozszerzało się na naprawdę ogromną skalę.
Szkoła kreatywności
Międzynarodowe sukcesy krakowskiej grupy sprawiły, że również inne grupy postanowiły zaprezentować światu swoje podejście do ekstremalnej muzyki w podobnym stylu. I znalazłem odnośnie tego zjawiska pewne nawiązanie. Pamiętacie jak w szkole podstawowej nauczycielka pytała was kim będziecie w przyszłości? Najczęściej padały odpowiedzi: u dziewczyn piosenkarka, aktorka, modelka, a u chłopców policjant, strażak czy…ekhm…prezydent. Wydaje mi się, że czasem podobnie myślą nowe zespoły, powołując się na inspiracje tym czy tamtym składem, który odniósł ogólnoświatowy sukces. Oczywiście to żadna ujma, bo inspiracje trzeba mieć. To podstawa w twórczości. Gorzej jak inspiracją przeradza się w częściową lub całościową aneksję wyglądu i artystycznej prezencji. „Ofiarą” takiego procesu padają artyści od zarania muzyki popularnej. Podejrzewam, że już w średniowieczu był znaczny element konkurencji między bardami. Jeśli jeden był popularny i miał z tego tytułu korzyści, to inny też chciał podobnie „pożyczając” sobie co nieco z jego wyglądu, sposobu tworzenia pieśni itd. Szedł wtedy do innego możnowładcy i sprzedawał sztukę jako swoją. Dziś już nie jest z tym tak prosto, bo najwyższym sędzią, który zweryfikuje podobieństwa między artystami jest internet. Widzę coraz więcej zespołów ubranych w skóry, kaptury, z zamaskowanymi twarzami, które silą się na bycie „Drugą Mgłą”. Opinia publiczna porównywała, porównuje i będzie porównywać. Taki los.
Zjawiska „mgłopodobne”
Pierwszym zespołem który stylistycznie wydawał mi się zespołem „mgłopodobnym”, jest Uada. Są kaptury, zakryte twarze i siermiężne brzmienie. Kolejną grupą jest islandzki projekt Svartidauði . Są kaptury, skórzane kurtki, twarze zakryte długimi opończami. I black metal. Idąc dalej, mamy współpracowników Mgły z pierwszego splitu, czyli Clandestine Blaze oraz niemiecka blackmetalowa formacja Groza. W zakrytych twarzach i bardziej okultystycznej otoczce lubują się też Portugalczycy z zespołu Gaerea. Oczywiście, żeby było jasne, nie mówię, że Mgła ma sobie uzurpować prawo do skór, kapturów i całego tego inwentarza. Ale w najbardziej skrajnych przypadkach wydaje mi się to odrobinę groteskowe.
Przypomina mi się tutaj motyw z czwartej części „Piratów z Karaibów”, gdzie Jack Sparrow poszukiwał innego pirata podszywającego się pod niego. I w końcu znalazł gagatka, który kopiował jego wszystkie ruchy prawie identycznie. Ale koniec końców okazało się, że kapitan Sparrow może być tylko jeden. I tak też poniekąd jest w muzyce. Mgła odniosła z tych zespołów olbrzymi sukces i pozostałe grupy będą do niej bezpośrednio porównywane.
Ale jak to w życiu bywa pomimo zewnętrznych podobieństw często dla kolejnych twórców nie idzie z tym w parze podobny sukces, jaki spotkał bohaterów tego tekstu.
Wywodzić się z konkretnego gatunku to jedno. Ale wywodzić się z twórczości danego zespołu opartego na konkretnej konwencji to inna para kaloszy. Swoją drogą ciekawym zjawiskiem byłoby powstanie subkultury „Mgłowców”. Skoro byli Depeszowcy, to czemu nie może powstać subkultura oparta wyłącznie na dokonaniach Mgły? Może w przyszłości tak się stanie.
Łoże wspólne lecz przytulne
Koniec końców stwierdzam, że zjawisko zespołów bliźniaczo podobnych do Mgły ma swoje dobre i złe strony. Niektórych może razić silne „kopiowanie” i podobieństwo do bohaterów tego tekstu. Ale z drugiej strony….na co komu oryginalność i kombinowanie na siłę? W braku oryginalności również można odnaleźć absorbujące elementy. Pierwszym z brzegu przykładem niech będzie zespół Airbourne, który brzmi praktycznie 1:1 jak AC/DC, a ich koncerty mimo to przyciągają tłumy i nikt nie kręci specjalnie nosem. Mgła była, jest i będzie tylko jedna. Tak samo jak zespoły, które grają i brzmią podobnie do niej. Nie da się zawrócić kijem rzeki. Jednym spodoba się to, drugim tamto, a jeszcze innym ani jedno ani drugie. Ale tutaj chodzi o symbiozę zespołów z fanami, w którą od zawsze bardzo wierzę. Dlatego ten muzyczny ekosystem potrzebuje zarówno samców alfa, jak i każdego innego członka stada. Dla wszystkich starczy miejsca w tej mgle.
Dodaj komentarz