Muzyka to twój najlepszy przyjaciel. Matka, która ulula cię do snu, gdy za oknem biją pioruny. Ile razy tak było? Skundlony i osamotniony, w totalnej beznadziei, gdy obok nie ma już nikogo, wciskasz play i okazuje się, że… potrafisz latać.
Bas dotyka ziemi, jest ciężko i agresywnie. Wściekle, a przy tym melodyjnie. Złość tryska przez zęby. Ból uchodzi, krew odpływa z głowy – ale tylko na chwilę. Potem kolejna dolina, kolejna terapia, kolejna płyta. Are you ready?
Korn to plac zabaw, na którym wspólnie szaleją ciężkie brzmienia i hip-hopowy groove; piszczy tu zardzewiała karuzela, skrzypią nienaoliwione huśtawki. Dzieciaki beztrosko żrą piach, a czas upływa w atmosferze przyjemnie dziwnego niepokoju. Jest jeszcze szemrany dorosły w tle. Niech to będzie prezes kraju nad Wisłą, wysoki rangą kardynał, który nic nie pamięta, czy gliniarz w przebraniu kibola pałujący kobiety. Widmo z cienia zwiastujące grozę – że jeszcze chwila i delikatna ścianka naszej dziecięcej bańki pęknie, a cały świat legnie w gruzach.
***
Kiedyś na przełomie milenium dzieciaki w ramoneskach biegały pod szkołą i mówiły, że „Korn to nie jest prawdziwy metal, tylko jakiś syf dla skate’ów”. Mieli rację, nie było pięciu solówek w numerze, rurek na tyłku, ćwieków i klasycznego diabła. On był, tylko rządził piekłem na ziemi – siedział w głowie Jonathana Davisa, jak na jakimś barokowym tronie. Nie miał rogów, miał mięśnie, kurtkę drużyny footbolowej i łeb pulsujący od stereotypów. Demony Davisa to m.in. hate i brak tolerancji wobec wszystkiego co inne. Dobrze to znamy z naszego podwórka. Wtedy zaczęła się moja przygoda z muzyką piątki z Bakersfield.
Lato 1999
Są wakacje 99 – gorące lato, przez całe dwa miesiące wentylatory w moim mieszkaniu pracują na pełnych obrotach, a my pocimy się niemiłosiernie, klejąc się do siebie w różnych konfiguracjach. W wakacje są u mnie wszyscy. Moi rodzice ciągle wyjeżdżają. Ja w wieku 17 lat odkrywam, że nie muszę z nimi jeździć. To wręcz niesmaczne.
Trwa nieustanna impreza, leczymy swoje kompleksy nielegalną medycyną. Wyobraź sobie cokolwiek i to wszystko tu jest. Niektórych ludzi nawet nie znam – przychodzą, wychodzą. Sporadycznie sięgamy gwiazd lub schodzimy do piekła – zależy co akurat wjeżdża i kto to przyniósł. Słuchamy przy tym dużo muzyki. Oglądamy gówniane horrory. Jest wspaniale. Jedyny problem to wyłapać muchy przy użyciu odkurzacza i rozcieńczyć spirytus w dobrych proporcjach.
Jednego razu Wieprz przynosi kasetę VHS, którą nagrywa systematycznie jak jakiś średniowieczny kronikarz. To era teledysków – naprawdę chciało się kiedyś bandom robić kozackie klipy. Kawałki na taśmie pochodzą głównie z MTV2, bo tradycyjna MTV emituje już w tym czasie głównie programy dla debili z udziałem kretynów.
Są tam różne numery grane na przełomie 99/00: Fat Boy Slim z „Push the Tempo”, „Wait and Bleed” Slipknota, jakiś Papa Roach z karaluchami na teledysku. Sporo Eminema, Cypres Hill; jest Manson, Metallica, Slayer, czy Motorhead. Cała paleta.
Kasetę otwiera Korn z kawałkiem „Blind”.
Na obrazku wszyscy zgięci w pół, kraciaste koszule, dresy i dready wirujące w powietrzu. Niskie strojenie siedmiostrunowych Ibanezów sięga czeluści piekła. Jonathan Davis krzyczy coś przez zęby. Ból, agresja, beczka świrów i sala samobójców. Jakiś pokręcony lunapark, a mi przypadło miejsce dosłownie w pierwszym wagoniku rollerkostera, który zaraz wypadnie z torów. Niby słoneczna Kalifornia, ale taka od zaplecza – z basenami bez wody, deskorolkami i groźnymi dzieciakami na BMX-ach. Jest w tym mrok i ciężar. Czuję się dziwnie nieswojo, dotąd słuchałem Kinga Diamonda i Metalliki, a Korn to co innego. Kopara opada – jakbym znalazł opasłe dildo w szafie siostry, która zawsze była szóstkową uczennicą w szkole sióstr Urszulanek. To nie jest ładny metal jaki znam. Tu coś ewidentnie nie gra. Z telewizora wylewa się agresja, muzyka jest tak gęsta, że można kroić ją nożem.
Tej nocy nie zasypiam. Ciągle analizuję, chcę dowiedzieć się więcej (w telefonie nic nie sprawdzę to Alcatel z gumowymi przyciskami i bez netu).
Kupuję „Life is Peachy”
Mijają dwa dni. Wieprz pyta czy nie dam rady przejechać się na deptak żeby kupić mu kasetę. Później sobie ją przegram. Chodzi o „Life is Peachy” drugi krążek chłopaków z Bakersfield.
– Ostrzegam, że to pedalskie gówno, koleś mógłby się wziąć w garść, ma jakąś babską manierę – słyszę od sprzedawcy. W głowie wiruje mi „Faget” z pierwszej płyty: „I’m just a pretty boy, whatever you call it”. Ogólnie wielokrotnie zastanawiałem się co by było, gdyby klasyczny „YMCA”, będący hymnem marszów równości zastąpić numerem „Faget” puszczonym na maksymalnie trzeszczących głośnikach na jakiejś tęczowej platformie przecinającej Białystok. Mocny, agresywny numer mógłby ukazać środowisko LGBT jako wku*wione i nieobliczalne. Gotowe sięgnąć po swoje w tym ksenofobicznym rynsztoku.
Here i am different in this normal world/
Why did you tease me? Made me feel upset/
Fucking stereotypes feeding their heads /
I am ugly.
Please just go away
Ostatecznie odpowiadam kolesiowi w sklepie, że mało mnie to obchodzi i tu są pieniądze. Kupuję „Life is Peachy” i wychodzę. Otwieram ją jeszcze w tramwaju. „Twist” rozwala mnie na części pierwsze. Nie wiem co się dzieje. To jakaś paranoja. Tak można? TRZEBA, stary. Organek powie mi kilka lat później, że w muzyce chodzi o specyficzne teatrum (jakoś mi się przypomniało).
Kolejne kawałki wchodzą idealnie. Tego szukałem. Agresywny powtarzający się growl w refrenach, powykręcane piski w zwrotkach wypełnionych paranoicznym śpiewem i wrzaskiem. „Mr Rogers” z tego krążka to kawałek, który do dziś uważam za największe dzieło tej chorej formacji. Ale jest tam masa innych numerów, które jakoś mnie definiują. Jeżeli byłeś dziwakiem, takim niepewnym siebie skur****nem prześladowanym na dużej przerwie, Korn dawał nadzieję, że nie jesteś w tym sam. Pamiętacie ten fragment z kawałka „Clown”?: „(…)Hit me ’cause I’m strange, hit me
Tell me I’m a pussy and you’re harder than me”?
Tak to działa – zbierasz łomot, zakładasz słuchawki, odpalasz „Clowna” czy „Thoughless” z późniejszego albumu Untouchables i stajesz się nietykalny. Jesteś powiernikiem pierścienia, który zakładasz by zniknąć, chociaż wielkie złe oko wisi nad tobą gdzieś w podświadomości.
Muzyka to terapia
W międzyczasie Korn wypuszcza swoją trzecią płytę „Follow The Leader” z kultowymi „Freak on the Leash” (Grammy w 2000r. z klip z kulą) i „Got the Life”. Są na największym gazie, na próbach wypijają morze alkoholu. To już konkretne gwiazdy, zdefiniowane w tzw. numetalowym światku, jako prekursorzy gatunku. Dla Davisa muzyka to swoista terapia. Frontman nie miał łatwego dzieciństwa – był molestowany seksualnie i gnojony przez byczków z drużyny. Potem jeszcze ta praca w kostnicy. Na „Dead Bodies Everywhere” daje upust mrocznym emocjom związanym z pracą u koronera. To samo dzieje się w numerze „Preety”, gdzie przedstawia przerażającą wizję przygotowywania zwłok do pogrzebu.
I see your pretty face/
Smashed against the bathroom floor/
What a disgrace/
Who do I feel sorry for?
Następne lata przynoszą kolejne świetne albumy. Mowa o Issues z kawałkami „Dirty”, czy „Let`s Get This Party Started” które rozkładają na łopatki. Następne krążki różnią się od siebie klimatem i brzmieniem. Jest potężny „Take a Look in the Mirror”, industrialna wycieczka na „SeeYou On The Other Side” (średnio udana, moim skromnym zdaniem, może dlatego, że bez Heada na gicie). Potem Korn mota się w międzygatunkowym melanżu – m.in. próbuje wrócić do korzeni na „Remember Who You Are” romansuje z dubstepem na „The Path Of Totality”. Trudno, choć i tam trafiają rasowe kąski. „Paradigm Shift” i „Serenity Of Suffering” mają podobne barwy, w teamie znowu jest Head. Elektronika schodzi na boczny tor, albumy są głównie gitarowe. Kompozycje przypominają te sprzed lat. Ale czy to ważne?
Bez spiny
Rok temu na przełomie lipca i sierpnia 2019 leżę wyciągnięty na którymś parkingu okalającym pole Woodstokowe. Dotarłem tu przed godziną. Zdążyłem spalić odprężającego papieroska z kolegami, którzy posnęli w namiotach. Opieram się głową o koło samochodu – będę w nim spał przez 2 dni.
Słuchawki na uszach. Scroluję YouTuba. Korn wypuścił nowy numer. Nazywa się „Cold”. Słucham.
Świetny kawałek z powykręcanymi zwrotkami, melodyjnym refrenem i mocnym deathmetalowym growlem w paru miejscach. Numer zaczyna się, rozwija i kończy w jakieś trzy, cztery minuty. Zupełnie nie ma się do czego dowalić, a to już dużo po kilku wcześniejszych fakapach, które i tak cenię.
Nagle w 2019 pięciu kolesi spotyka się i nagrywa dobry gitarowy numer. I całą płytę, jak okazuje się później. Pomimo, że ten rok był tragiczny dla Johnatana Davisa – zmarła jego matka, a potem w wyniku przedawkowania jego żona – Korn wypuszcza dojrzały krążek pełen zwrotów akcji i tych charakterystycznych zmian tempa. Bez spiny, bez oglądania się na nowych fanów, starych fanów, jakichkolwiek, k***a, fanów – nic. Taki jest „The Nothing”…
I to w takim momencie, a może to właśnie dobry moment dla Davisa – paradoksalnie strata i śmierć zdają się mieć w jakimś sensie kojący wpływ na Davisa. Specyficzne katharsis o czym śpiewa w „Finally Free” – Deven Davis jest odtąd wolna od świata przeżartego nałogiem. Z bólem rozprawia się także w „H@rder” i „This Lost”. To świetny album, wybaczam mu nawet histeryczny płacz pojawiający się już w intro.
Jesień 2020
Jest połowa listopada 2020. Po dawnych ziomkach został ledwie wyczuwalny kac, kaseta VHS przepadła bóg wie gdzie. Pandemia covid-19 wykręca rekordy zakażeń, padają kolejne zakazy i obostrzenia. To trwa już prawie rok. Ludzie umierają, biznesy padają, wakacje odwołane, święta zakazane. Kolejny lockdown wisi w powietrzu. Ktoś w tym wszystkim wpadł na pomysł, żeby odebrać kobietom podstawowe prawa do decydowania o swoim życiu i ciele.
Polska płonie, ludzie wyszli na ulicę, walczą o wolność. Kościół katolicki jest w rozsypce. Kler nie umie już nawet kłamać, najwyżsi hierarchowie są umoczeni w mrocznych aferach. Obóz rządzący zwołuje bojówki do obrony świątyń, choć nikt ich nie atakuje. Gliniarze przebrani za dresiarzy rozganiają pokojowe protesty gazem łzawiącym i pałkami teleskopowymi.
Kojarzycie okładkę Untouchables? Zdaje się, że właśnie dzieciaki z okładki są dziś na ulicach całej Polski i walczą ze skostniałym systemem. Mają konkretny program zamknięty w jednym haśle: „Wypierdalać”! Tylko tyle i aż tyle. Musi wystarczyć. Szambo wybiło, frustracja jest potworna, złość sięga zenitu. Zbyt długo nas dymali, dzieląc na lepszy i gorszy sort. I oto jesteśmy wylewamy się na ulicę. W państwie z dykty odrywamy kawałki kartonów i mażemy na nich osiem gwiazdek.
Idę w tłumie, w centrum Poznania. Otaczają mnie dzieci kukurydzy w wielkim pochodzie z pięściami wywalonymi w górę.
Jeszcze raz Korn na uszach rozsadza mi czaszkę. Co będzie dalej? Nieważne. Jest tu i teraz. Pora przebić bańkę ich wyśnionej wielkiej czystej Polski z ojcem proboszczem, ważnym wójtem i wąsatym wujkiem z wesela grającymi w kości o naszą przyszłość. Żarty się skończyły. Wszyscy wypierdalać. Zobaczycie życie jeszcze będzie brzoskwiniowe.
Dodaj komentarz