Bycie niechcianym i odrzuconym nigdy nie było tak kuszące, jak wtedy gdy Kurt Cobain i jego Nirvana zaprezentowali światu ten album. Nagle flanelowe koszule i wytarte jeansy stały się modne, a grunge przebojem wdarł się na salony – m.in. przebojem „Smells Like Teen Spirit”, usilnie lansowanym przez MTV. Mija 25 lat od wydania „Nevermind”, najlepszej płyty lat 90.
Za najlepszy album lat 90. „Nevermind” uznali niedawno dziennikarze kontrkulturowej biblii – magazynu „Rolling Stone”. Oczywiście z ich zdaniem można polemizować, ale jedno nie ulega wątpliwości: fenomen „Nevermind” nie ogranicza się wyłącznie do płyty o takim tytule i 12 skądinąd genialnych utworów, które na nią trafiły. W szerszym ujęciu „Nevermind” to artystyczny manifest ruchu stanowiącego najważniejszy ruch w kontrkulturze od czasu rewolucji punkowej, a wcześniej hippisowskiej. Nic bowiem nie wywarło takiego wpływu na szeroko pojętą sztukę tego okresu jak grunge, będący odpowiedzią na coraz to bardziej gorączkową pogoń za wielką karierą i jeszcze większymi pieniędzmi pokolenia zblazowanych japiszonów.
Grunge był ponury i pesymistyczny, treści, jakie ze sobą niósł, tworzyły wypadkową złości, frustracji i beznadziejnego nihilizmu, mimo to jednak Nirvana potrafiła zmieścić swoją twórczość w granicach komercji, nie idąc przy tym na szczególne kompromisy. Tak było z „Nevermind”. Jakkolwiek pełen brudnego, gitarowego grania, sprzęgających wzmacniaczy i brzmieniowego nonkonformizmu, album otworzył grunge’owi drogę do mainstreamu, zapewniając przy okazji członkom Nirvany status supergwiazd. Status, który jak miało się później okazać, przerósł ich wszystkich.
Niewykluczone, że sukces płyty „Nevermind” byłby mniejszy, gdyby nie otwierający ją utwór „Smells Like Teen Spirit”, przytomnie wybrany przez zespół na pierwszy singiel promujący album. Oparty na chwytliwym gitarowym motywie utwór, którego tytuł został pożyczony od nazwy dezodorantu dla młodzieży, stał się wielkim hitem, przez długie tygodnie okupując czołowe miejsca prestiżowych list przebojów. Do historii przeszedł również klip do „Smells Like Teen Spirit”, nagrany w sali gimnastycznej za niecałe 50 tys. dolarów. Mimo prostego scenariusza (ot, utrzymany w punkowym duchu koncert Nirvany dla szalejącego tłumu nastolatków, kończący się totalną demolką) teledysk podchwyciła wpływowa wówczas i kreująca trendy telewizja MTV.
Emitując regularnie klip do „Smells Like Teen Spirit”, telewizja MTV przyczyniła się do eksplozji popularności Nirvany. Wsparty sukcesem pierwszego singla album „Nevermind” sprzedawał się znakomicie, przecierając szlaki innym zespołom z nurtu rocka alternatywnego, które skwapliwie korzystały z popularności rozsławiającej scenę Seattle Nirvany. Kto był zespołem nr 1, nie mogło być jednak wątpliwości. Na początku stycznia 1992 r. album „Nevermind” trafił na 1. pozycję notowania Billboard 200 (lista najlepiej sprzedających się płyt w Stanach Zjednoczonych), zastępując na niej „Dangerous” Michaela Jacksona. Był to jasny komunikat, że Nirvana ma wszystko.
Szacunek publiczności i ogromna sława Nirvany, które przełożyły się na znakomite wyniki sprzedaży „Nevermind”, nie wzięły się znikąd. Dość powiedzieć, że album to kwintesencja talentu Cobaina – jego umiejętności pisania chwytliwych melodii, układania efektownych harmonii z pozornie prostych środków i niesamowitej charyzmy, która znajdywała ujście w charakterystycznym, zachrypniętym głosie Kurta. „Nevermind” to również bezbłędne, grunge’owe szaleństwo Krista Novoselica i Dave’a Grohla, dewastujące banał niektórych momentów tego albumu. Wszystko to stworzyło szorstkie, surowe brzmienie, w pełni objawiające się w nośnych numerach, takich jak „In Bloom”, „Come As You Are” czy „Lithium”. Każdy z nich jest jak pocztówka z ogarniętego grunge’ową gorączką Seattle początku lat 90., co w dużej mierze trzeba zapisać na konto Butcha Viga, producenta płyty.
Ale „Nevermind” ma też względnie spokojniejsze momenty, jak „Polly” czy „Something The Way” – spokojniejsze w formie, ale na pewno nie w treści. „Polly” to prawdziwa historia uprowadzenia i gwałtu 14-latki, przedstawiona z punktu widzenia porywacza. „Something In The Way” to z kolei niezwykle plastyczny powrót Cobaina do czasów, kiedy wyrzucony z domu spał pod mostem – obraz dojmująco przygnębiający i autentyczny. Po drugiej stronie barykady są numery neurotycznie punkowe: „Breed” i „Territorial Pissings”. Pomimo niezaprzeczalnej spójności jest więc w „Nevermind” stylistyczny rozstrzał. Dzięki niemu „Nevemind” nie jest albumem jednowymiarowym, o co niekiedy się go posądza, przy czym trzeba zaznaczyć, że jest to album wyjątkowo lekkostrawny, zwłaszcza w porównaniu do dokonań innych wielkich grunge’owych składów na czele z Alice In Chains czy Soundgarden.
„Nevermind” Nirvany to przykład na to, jak efekt potrafi przerosnąć oczekiwania. W założeniu wydawcy – wytwórni DGC Records – „Nevermind” miało się rozejść w nakładzie 250 000 egzemplarzy, podczas gdy do dziś sprzedano ponad 30 mln kopii płyty. Koszt jej nagrania wyniósł przy tym „tylko” 100 tys. dolarów, z czego mniej więcej jedną trzecią wyniosło honorarium dla producenta. Dużo? Biorąc pod uwagę brzmienie „Nevermind”, to raczej grosze. Bo to właśnie Butch Vig jest cichym bohaterem tego krążka. Największym wygranym został natomiast biznes.
Jeśli grunge zabił glam rock i pudel metal, Nirvana albumem „Nevermind” przybiła gwóźdź do trumny obu tym nurtom, wysyłając na wcześniejszą emeryturę poruszających się w ich obrębie wykonawców. Rynek szybko jednak zagospodarował grunge, który przerodził się w modę. Zespołów podobnych do Nirvany zaczęło się pojawiać mnóstwo. Bycie wyrzutkiem nagle stało się trendy. Kurt Cobain stał się częścią tego, przed czym konsekwentnie uciekał. Choć po „Nevermind” jego kariera nabrała rozpędu, siły twórcze Cobaina powoli staczały się w niebyt, co wkrótce miało doprowadzić do tragicznych wydarzeń w jego życiu i finalnie śmierci artysty. Ale to już zupełnie inna historia…
„Nevermind” i inne płyty Nirvany, a także pełen merch zespołu – od naszywek po koszulk i inne gadżety – znajdziecie na RockMetalShop.pl via [link]