Artykuł gościnny Bartłomieja Duszy, współtwórcy strony Muse Poland (www.facebook.com/poland.muse)
Na scenie są już od 25 lat. Każdego dnia udowadniają, że nic nie tracą z młodzieńczej energii. Ich płyty sprzedają się jak świeże bułeczki, a koncerty urastają do miana widowiska rodem z Hollywood. Gdzie leży sukces Muse? Jaka w tym rola lidera – Matta Bellamy’ego? I co z tym wszystkim wspólnego ma Queen?
Na początku był pomysł
Niepozorne brytyjskie trio powstało w 1994 roku w Teignmouth. Szybko okazało się, że nie będziemy mieli do czynienia z kolejną kapelą, której muzyka przejdzie bez echa. Wydany w 1999 roku debiutancki album „Showbiz” odbił się szerokim echem w przemyśle muzycznym i dał podwaliny zespołowi do dalszej kariery. Dziś Muse może pochwalić się 8 studyjnymi i 3 koncertowymi albumami, które na całym świecie sprzedały się w nakładzie 20 mln egzemplarzy. Co więcej, mają na swoim koncie mnóstwo nagród, a ich koncerty zdają się być niemałym dziełem sztuki. Po tym, co zobaczyłem w Krakowie, sam zastanawiam się, czy rozpatrywać to jedynie w kategorii wydarzenia muzycznego.
Nic dwa razy się nie zdarza
Wydaje się, że przez te 25 lat, Muse eksperymentowało już z wszystkimi gatunkami muzycznymi. W tym dorobku brakuje chyba jedynie rapu. Analizując ich dyskografię, próżno szukać dwóch podobnych albumów, co zresztą nie spodobało się niektórym fanom. Część zwolenników „Showbiz”, „Origin of Symmetry” czy „Absolution” poczuła się zawiedziona, gdy Muse zaczęło romansować z innymi gatunkami. A tych znajdziemy bez liku! Rock alternatywny, rock progresywny, hard rock rodem z lat 80’, pop rock, synth pop, a nawet dubstep czy elektronika. Znalazło się również miejsce dla muzyki klasycznej. Muse udowodniło także, że kapela rockowa wcale nie musi ograniczać się jedynie do gitary, perkusji czy fortepianu. Lider zespołu – Matt Bellamy, z wielką ochotą korzysta również z orkiestry symfonicznej, chóru, organów kościelnych czy syntezatorów. O ile w początkowej działalności zespołu zarzucano im zbyt wielkie podobieństwo do Radiohead, to teraz niewątpliwie Muse podąża własną, wydeptaną ścieżką. Docenili to również krytycy muzyczni, z rąk których zespół odbierał m. in. „Nagrodę Grammy” za najlepszy album rockowy (2011 – The Resistance i 2016 – Drones). NME natomiast uhonorowało ich tytułem najlepszej koncertowej kapeli świata.
Czas na „Hendrixa nowego pokolenia”!
Gdzie upatrywać tego sukcesu? Z całym szacunkiem dla wszystkich członków (w końcu Dominic Howard to świetny perkusista, natomiast Chris Wolstenholme ogarnia gitarę basową), ale 90% siły zespołu stanowi właśnie Matthew Bellamy. W końcu to on gra na fortepianie, gitarze, śpiewa, pisze teksty i jest motorem napędowym tego zespołu. Odpowiada również za wszystkie dotychczasowe kompozycje (wyjątkiem jest „Save Me” i „Liquid State” napisane przez Wolstenholme’a). Lider i mózg tej kapeli, bez którego raczej nie byłoby Muse. To tak jakby z Beatlesów zabrać Lennona, z Iron Maiden – Dickinsona, a z Dire Straits – Marka Knopflera.
Czy można zatem nazywać Bellamy’ego muzycznym geniuszem? Wydaje się, że nie będzie to przesadnym określeniem. Gdy ten człowiek wchodzi na scenę, zaczyna zamieniać się w prawdziwy wulkan energii. Biega, skacze, tańczy, jednocześnie śpiewając i widowiskowo grając na gitarze. Jego falset obejmuje trzy oktawy, a chude i długie palce zwinnie poruszają się po instrumencie, tworząc niebanalne riffy.. To zaangażowanie i umiejętności docenili fani i krytycy, serwując mu mnóstwo muzycznych nagród. W zestawieniach magazynu „Total Guitar” wielokrotnie znajdował się w czołówce list na najlepszych gitarzystów wszechczasów. Największe wyróżnienie przyszło w 2010 roku, gdy lider Muse został okrzyknięty „gitarzystą dekady” i „Hendrixem swojego pokolenia”. Cóż, moim zdaniem nikt nie może równać się z popularnym Jimim. Niemniej, nie można zaprzeczyć, że Bellamy nie jest zwyczajny w swoim fachu. Swoją drogą, nie od dziś wiadomo, że to Hendrix jest największą rockową inspiracją lidera Muse. Wszystko zaczęło się od koncertu, który w wieku 12 lat młody Bellamy zobaczył w telewizji. To właśnie Jimmy Hendrix dający show na ekranie telewizora, zainspirował rockmana do robienia podobnych rzeczy. I stało się. W chwili, gdy Bellamy chwyta za gitarę i oddaje się koncertowym improwizacją, zdaje się zamykać w swoim świecie, do którego nikt nie ma dostępu. Na ostatnim krakowskim koncercie lider Muse postanowił grać na gitarze…. językiem. Momentalnie przypomina to słynny występ Jimiego Hendrixa, który obsługiwał instrument swoimi wargami.
Polski akcent? Nie ma sprawy!
Będąc w temacie muzycznych inspiracji, nie da się ukryć, że w przypadku Muse, równie silną okazuje się być muzyka klasyczna. W jednym z wywiadów wspomniał zresztą o tym sam Matt Bellamy: „Zawsze interesowałem się muzyką klasyczną, filmową i tego typu rzeczami. Ciągle szukam sposobów, aby włączyć to do muzyki rockowej.”. W tej kwestii najjaśniejsze są postacie Fryderyka Chopina i Siergieja Rachmaninowa, do których co chwilę pojawia się odniesienie w utworach Muse. Najdobitniej pokazuje to album „The Resistance” z 2011 roku, który jest mieszanką rocka i muzyki klasycznej. Outro do utworu „United States of America” to przecież nic innego, jak Nocturne op.9 No.2 autorstwa polskiego pianisty. Prawdziwy talent kompozytorski Bellamy’ego najbardziej widoczny jest w trzyczęściowej symfonii, pt. „Exogenesis”. Została ona skomponowana przy udziale około 40 muzyków, a sam utwór opowiada historię ludzkości, która pozostawia niszczycielską Ziemię i szuka schronienia we Wszechświecie. Słuchając tej 12-minutowej kompozycji, podróżujemy po delikatnych i dynamicznych dźwiękach fortepianu, pomieszanych z gitarą, perkusją i smyczkami. Nie bez powodu „The Resistance” został zmiksowany i wydany również w wersji instrumentalnej. To ukłon w stronę wszystkich tych, którzy mieli ochotę posłuchać albumu bez wokalu brytyjskiego frontmana. Cóż, filharmonia pełną gębą. Sam byłem jedną z tych osób, które tak uczyniły i muszę przyznać, że nie zawiodłem się ani trochę. Parafrazując samego autora kompozycji, można by jedynie powiedzieć: „Come ride with me, Through the veins of history”.
„M” jak Queen
Na samym początku wspomniałem o Queen. Zrobiłem to nie bez powodu, bo związek Muse z tym zespołem jest niezwykle silny. Oczywiście, znów za sprawą lidera zespołu z Teignmouth. W jednym z wywiadów Bellamy wprost wyznał, że Queen to najlepszy zespół wszech czasów i jest podstawowym źródłem inspiracji. Najsilniej zaczęło być to widoczne od albumu „Black Holes and Revelations” (2006). Nie trzeba mieć słuchu absolutnego, aby dostrzec, że krótki utwór „Soldier’s Poem” dogłębnie przesycony jest queenowskimi chórkami. Część z odbiorców poszło o krok dalej, stwierdzając, że to dwie minuty połączenia Queen, „Can’t Help Falling in Love” i „Ave Maria”, a na końcu brzmi to jak Muse.
Nie da się ukryć, że Bellamy potrafi zebrać swoje zabawki, czerpać od innych artystów, jednocześnie dając gwarancję, że po przesłuchaniu utworu, każdy będzie wiedział, że to on jest jego autorem. Na „Soldier’s Poem” wpływy Queen oczywiście się nie kończą, bo w takim samym brzmieniu utrzymany jest m. in. refren „Knights of Cydonia”. Jeszcze większymi garściami Bellamy czerpał przy komponowaniu omawianego już przeze mnie „The Resistance”. Unnatural Selection, Exogenesis czy czy United States of Eurasia – wszędzie tam znajdziemy odwzorowania do bandu z Londynu. Ten ostatni utwór został nawet porównany do „Bohemian Rhapsody”, a całość do albumu „A Night in Opera”. O muzyce Muse wypowiedział się zresztą sam Brian May, mówiąc: „Uważam, że to świetna płyta. To niezwykle utalentowani chłopcy, którzy podobnie jak my często tworzą muzykę z przymrużeniem oka. To niezwykli muzycy, którzy są znacznie lepszymi wirtuozami, niż ja sam„. Chłopaki z Muse z pewnością wzięli sobie te słowa do serca, gdyż w kolejnym wydawnictwie (The 2nd Law) ponownie zdało się dostrzec nawiązania do Queen. Oficjalny utwór Igrzysk Olimpijskich w Londynie, pt. „Survival” w mig został przyrównany do muzyki Mercury’ego. Podobnie było z kolejnym singlem „Madness”, który słuchacze określili unowocześnioną wersją „I Want to Break Free”. Najciekawiej jednak było w przypadku utworu „Panic Station”, natychmiastowo skojarzonego z „Another One Bites the Dust”. Jeden z fanów pokusił się nawet o połączenie dwóch dzieł i trzeba przyznać, że efekt jest naprawdę imponujący:
Bez wątpienia, Muse nie urosło jeszcze do miana tak wielkiej legendy jak Queen. Niemniej, geniusz Bellamy’ego jest ogromny. Swoim talentem i charyzmą porywa ludzi na koncertach, a trybuny zapełnione są do ostatniego miejsca. Jeżeli dalej będzie robił swoje i to w taki sposób, jak dotychczas, to wskoczenie do grona najwybitniejszych muzyków w historii, będzie tylko kwestią czasu.
Bartłomiej Dusza
współtwórca strony Muse Poland
www.facebook.com/poland.muse