Rozpędzone riffy i ikoniczny głos heavymetalowej ekstazy – „The Number Of The Beast”, pierwszy album Iron Maiden nagrany z Brucem Dickinsonem, skończył czterdziestkę. Przypominamy kultowy krążek Ironów!
Ten album to kamień milowy – w karierze Iron Maiden, ale i w hałaśliwej historii metalowego szaleństwa. Evergreen, który sprawił, że Ironi przestali być szeregowym przedstawicielem nowej fali angielskiego heavy metalu, stając się galopującą awangardą gatunku. Nikt wcześniej nie wpadł bowiem na to, by w taki sposób połączyć łomot i melodie – a już na pewno nikt nie zrobił tego w tak oszałamiający sposób.
„The Number Of The Beast” był pierwszym albumem Iron Maiden nagranym z udziałem Bruce’a Dickinsona, głosu, który dla heavy metalu jest tym, czym głos Elvisa jest dla rock’n’rolla – barwą definiującą wokalne oblicze stylu. Podkradziony grupie Samson Bruce Bruce, jak we wczesnych latach wołano na Dickinsona, umożliwił Ironom stworzenie dzieła epokowego. Jego wokal pasował bowiem do wypracowanego wcześniej brzmienia grupy jak Robert Lewandowski do Bundesligi. To nie mogło nie zadziałać.
– Wiedziałem, że będzie to coś wyjątkowego – wspominał po latach Martin Birch, producent „The Number Of The Beast”.
Birch miał katować w studiu Dickinsona, każąc mu wielokrotnie powtarzać każdą zwrotkę. Dążył do perfekcji, ponieważ znał wartość całego przedsięwzięcia. W przeciwieństwie do samego zespołu.
– Uznaliśmy, że to dobra płyta i tyle. Nie wyszliśmy ze studia z przekonaniem, że tworzymy historię – opowiadał w wywiadzie przeprowadzonym na potrzeby serii „Classic Albums” Steve Harris, basista Ironów.
Niezależnie od tego, na ile rzeczywiście tak było, „The Number Of The Beast” okazał się dziełem epokowym. Dość powiedzieć, że był pierwszą płytą Żelaznej Dziewicy, która podbiła listę UK Albums Charts. To prawdziwy konglomerat heavymetalowych przebojów. „The Prisoner”, „The Number Of The Beast” czy „Run to the Hills” to zaledwie kilka z głośnych sztosów, jakie trafiły na krążek. Nieco ciszej, acz równie przebojowo, prezentowały się numery spokojniejsze: ballada „Children Of The Damned” czy „Hallowed Be Thy Name”. Wszystko do siebie pasowało.
W kwestii promocji krążek wydawał się więc samograjem. Jak na ironię jednak ekipa zespołu nie musiała się w tej materii szczególnie wysilać, również za oceanem, gdzie dała o sobie znać wrodzona pruderia amerykańskiego społeczeństwa.
W Stanach Zjednoczonych chrześcijańscy ortodoksi, mocno zbulwersowani nawiązującą do piekła Hieronima Boscha okładką „The Number Of The Beast”, a przede wszystkim utworem tytułowym, podniesli larum, nieświadomie przyczyniając się do wzrostu popularnośći Iron Maiden w USA. Oskarżenia o satanizm, publiczne palenie kopii albumów i inne kontrowersje zamiast zaszkodzić pomogły Ironom. Grupa wyprzedawała kolejne koncerty, a jej kariera w zawrotnym tempie zaczeła mknąć do przodu. Bo czy tego chcieli, czy nie – Ironi nagle przestali być undergroundowym zespołem. Po „The Number Of The Beast” nie było już odwrotu.
– Kiedu ukazał się „Run to the Hills” (pierwszy singiel promujący krążek), nasze życie zaczęło przypominać rollercoaster – stwierdził po latach Bruce Dickinson, zapytany o znaczenie „The Number Of The Beast” dla Iron Maiden. I raczej nie ma w jego słowach przesady. Promująca krążek trasa „Beast on the Road 1982” objęła blisko 200 koncertów w Ameryce Północnej, Australli, Japonii oraz oczywiście w Europie, przynosząc nowe, imponujące elementy scenicznej oprawy (np. trzymetrową kukłę Eddiego). Drugą stroną blichtru było jednak odejście z zespołu perkusisty Clive’a Burra, który nie uczestniczył w sesjach nagraniowych albumu „Piece of Mind”, kolejnego wielkiego sukcesu płytowego Iron Maiden. Ale to już zupełnie inna historia…