Ten album to jedno z najważniejszych kół zamachowych rockowej rewolucji. Wydany 4 stycznia 1967 r. debiut The Doors należy do albumów, które oprócz muzyki niosły ze sobą rewolucję – psychodeliczną, ale i seksualną. Od premiery „The Doors” mijają dokładnie 52 lata. Przypominamy legendarny krążek Doorsów!
Wspominając pierwszy album The Doors, zatytułowany po prostu „The Doors”, trudno nie oprzeć się pokusie, by zacząć od końca, od „The End”. Z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że to prawdopodobnie najgłośniejszy, a już na pewno najmocniejszy numer z płyty. Drugi – „The End” to utwór, który najlepiej oddaje legendę The Doors, towarzysząca grupie atmosferę skandalu i ponadczasowy czar Jima Morrisona.
„The End” pierwotnie miał być prostą balladą o miłości. Tak przynajmniej głosi legenda utworu i jego autora, Jima Morrisona. Morrison miał zmienić sens „The End” podczas koncertu w klubie Whisky a Go Go, gdzie Doorsi występowali na początku kariery. Wykonując „The End”, odurzony mocnym kwasem Morrison nie chciał skończyć utworu, ku zaskoczeniu kolegów z zespołu dodając do niego zaimprowizowane zwrotki – m.in. te najbardziej pamiętne: „Father, I want to kill you // Mother, I want to fuck you”.
Był to ostatni koncert The Doors w klubie Whisky a Go Go. Niedługo później grupa podpisała kontrakt z Elektra Records. To właśnie jej nakładem Doorsi wydali swój debiut.
Krążek ukazał się 4 stycznia 1967 r. Był to początek poważnej działalności formacji, która w zaledwie kilka lat miała na dobre zmienić znaczenie muzyki rockowej. Przebojowy, mroczny i zmysłowy – album „The Doors” z impetem pozwolił Doorsom wyważyć drzwi do popkulturowego panteonu.
Co zadecydowało o sukcesie „The Doors”? Na pewno postać Morrisona, jego głos, przejmujące teksty, rodzaj szorstkiego, uwodzicielskiego wdzięku, z którym je interpretował – czy to w hitowym „Break on Through”, czy w odurzająco neurotycznym „The Crystal Ship”.
Morrison był porywającym, niepokornym i wyzywającym bożyszczem rock’n’rolla, prawdopodobnie jego najbardziej wyrazistą postacią od czasów Elvisa. Oczywiście nie stał się nią od razu, ale już okładka „The Doors” nie pozostawiała złudzeń, w kim od początku upatrywano gwiazdę zespołu (grafika przedstawia twarz Morrisona i resztę składu w cieniu jego oblicza). Mimo to nie dajcie się zwieść. Manzarek, Krieger i Densmore w rzeczywistości nie byli ludźmi z przypadku, sam krążek zaś – wbrew dość jednoznacznej okładce – to efekt wspólnej pracy całego zespołu.
Efektem wspólnej pracy Doorsów jest np. „Light My Fire”. Skomponowany przez Robbiego Kriegera, będącego również współautorem tekstu (obok Morrisona), utwór jest jednocześnie popisem Raya Manzarka, który zagrał w nim jedną z najbardziej ekscytujących solówek klawiszowych, jakie kiedykolwiek udało się zarejestrować. W efekcie powstał niekwestionowany superprzebój, pierwsza piosenka The Doors, która podbiła amerykańskie listy przebojów.
„Light My Fire” to hołd dla psychodelicznego rocka, ale i chwytliwy refren, to również przykład tego, jak doskonale Doorsi balansowali na granicy awangardy i oczekiwań masowej publiczności. Takich przykładów na „The Doors” jest oczywiście więcej. To także „I Looked At You” i nastrojowe, niespieszne „End Of The Night”. Osobną kategorię stanowią utwory „Alabama Song” i „Back Door Man”, jedyne covery na płycie, napisane odpowiednio przez duet Brecht/Weill oraz Williego Dixona.
O „The Doors” być może powiedziano już wszystko, ale wciąż jest to album na tyle niezwykły, że każdy jego odsłuch pozwala na odkrycie nowych, zaskakujących aspektów – tak pod względem brzmenia, jak treści. W tym tkwi jego magia, szamański czar rzucony przez Jima Morrisona, ale i geniusz często niesłusznie marginalizowanego tria Manzarek, Krieger i Densmore.
Drzwi zostały otwarte 52 lat temu, ale przekroczenie progu to absolutnie ponadczasowe doświadczenie. Debiut The Doors polecamy regularnie odkurzać, szczególnie dziś – nie pożałujecie!