Trwa pół godziny, jest ciężkie jak ołów i ma zajebiste refreny… Tak, chodzi o „Reqiuem”. Słuchaliście już nowego Korna?
Są koncertowe jumpery i porywające harmonie; jest szaleństwo, ciemność i paranoja. Nie ma spiny. Nowy album piątki z Bakersfield, który trafił do sprzedaży 4 lutego, nie daje powodów do rozczarowań, a to bardzo dużo jak na kolesi w okolicach 50-tki. Na „Requiem” Korn nadal zaskakuje, puszcza fanom oczka i ciągle ma to coś, co przenosi cię z powrotem do oślej ławki w szkole średniej z nauczycielem podnoszącym cię za pejsy za brak zadania domowego i wizją bitki na następnej dużej przerwie.
***
– I jak tam nowy Korn? – pyta mnie Ważka.
– Wiesz, wszystko pasuje – odpowiadam, chyba się drę, w słuchawkach trzeszczy właśnie „Hopeless and Beaten”. To całkiem dziki numer, który przygwoździł mnie i nie chce odpuścić.
– Ale minę masz jakąś taką, sama nie wiem, jakbyś szklankę wrzątku zjadł – mówi.
– No bo… – zawieszam się na moment, co ja właściwie mam jej powiedzieć, muzycznie siedzi w zupełnie innych klimatach i ogólnie dziwi ją, że ktoś dobrowolnie może tego słuchać. Jej zdaniem Korn to może miał dwa dobre kawałki („Blind” i „ten z kulą”), ale to było dawno i nieprawda.
– To naprawdę w porządku album – mówię. – Tylko zastanawiam się czy to jest tak dobre, jak kiedyś… – dodaję, czuję się jak pieprzona królowa wielkiej dramy.
– Nie maż się, ty też nie jesteś już taki dobry jak kiedyś – ma rację, mądra dziewczyna, to rzuca zupełnie nowe światło na sprawę.
– Słuchaj, najważniejsze, żeby nie wkur*wiali, a jak do tego czasem czymś oczarują, to już mega, mega. Zupełnie jak z tobą – szczerzy się.
Tak – myślę sobie. Rozciągam się w fotelu i robię głośniej. To bardzo uczciwy układ na tym etapie związku. Po tym wszystkim przez co razem przeszliśmy od pierwszych płyt, aż do teraz… po tych prawie 30 latach wzlotów i upadków, to naprawdę dobry układ – myślę do siebie, pociągając długi łyk. Kawa jest czarna jak moja dusza, robię głośniej i powoli pożera mnie mrok.
***
Już rozumiem na czym polega majstersztyk tego krążka. Chodzi o jego długość. Wszystko co najlepsze w życiu mieści się w połowie godziny. Pół godziny nie absorbuje zanadto, zawsze znajdzie się jakieś wolne pół godziny na to czy tamto. To chyba najkrótszy album w historii Korn, ledwie 9 utworów, a jest w tym wszystko cała esencja, roztwór nasycony, nawet przesycony. Kompletnie nie masz się do czego przyczepić. Odpalasz „Requiem” i w 32 minuty masz po temacie. Leżysz pod kołdrą, palisz papieroska z popielniczką na klacie, jesteś odprężony jakbyś właśnie… dobra stop, za daleko to idzie.
„Reqiuem” to naprawdę solidny album. Album zajebistych refrenów. Dla mnie to płyta bez słabych momentów, natomiast nie wiem jak często będę do niej wracał – są numery do których na pewno. To krążek ociosany z pretensjonalnych kombinacji, pozbawiony jakichś powrotów do przeszłości na siłę. Bez sztucznych zagrywek i niepotrzebnych sucharów. Jest konkret, mięso, fajne riffy, dzikie wstawki i potężne melodyjne refreny.
Zastanawiałem się jak wypadnie względem poprzedniego „The Nothing”, którym chłopaki z Bakersfield podnieśli poprzeczkę całkiem wysoko. Okoliczności powstawania tamtej płyty były zupełnie inne, Davis mentalnie był w rozsypce po stracie żony, która zmarła wskutek przedawkowania. Mniej więcej w tym czasie zmarła również jego matka. To wszystko kładło się długim cieniem na zdrowiu psychicznym wokalisty i na „The Nothing” to wyraźnie wybrzmiewa.
W przypadku „Reqiuem” jest nieco inaczej. Ten krążek niesie jakieś światło, to początek leczenia się z porypanej przeszłości, o czym słyszymy choćby w „Let the dark do the rest” czy „Start the Healing” (break apart the pain and start the healing!).
„Had a hell of a time, I’m suffering in
God my life was a mess
And I will never forget it haunting it
Let the dark do the rest” – „Let the dark do the rest”, Korn
– „Reqiuem” to dla mnie nowy etap, poprzednie życie umarło, ja odrodziłem się na nowo, jestem teraz psychicznie w zupełnie innym miejscu – wyjaśnia Jonathan Davis. – Ta płyta to była dla nas ucieczka od pandemicznej rzeczywistości. Zamknęliśmy się z chłopakami w naszym studio w Kalifornii, gdzie po prostu cieszyliśmy się swoim towarzystwem i możliwością tworzenia bez presji czasu – wspomina Davis w jednym z wywiadów.
Po kilku sesjach powstał spójny album o świetnym, analogowym brzmieniu. Ta specyficzna faktura dźwięku sprawia, że masz ochotę robić głośniej i głośniej, odkręcić potencjometr w opór, do krwi. To takie kojące przeciągnięcie sobie drutu kolczastego przez głowę, wkładając jednym i wyciągając drugim uchem – to brzmienie pełne warstw i przestrzeni. Naprawdę sporo się dzieje na tych kawałkach. Chórki są niesamowite, nie brakuje niespodzianek. W kawałku zamykającym płytę „Worst is on its way” pojawia się np. ten chory scat jak z kawałka „Twist” na „Life is Peachy”. Nowy Korn to taka uczesana paranoja, dojrzała psychoza. I to wszystko jest szczere, naturalne i bez spiny. To autentyczny Korn.
Jest ciężar i melodia, są połamane riffy, piski i zgrzyty, Davis wokalnie wymiata. Melodie są ciężkie jak ołów, w tym wszystkim jest pełno przestrzeni, gitary łoją niemiłosiernie i paradoksalnie nie brakuje czasu, żeby wszystkie dźwięki wybrzmiały do ostatniej nuty, mimo że kawałki trwają średnio po trzy i pół minuty.
Więc znów jest jak w wesołym miasteczku z piekła rodem. Mrok rozlewa się po tobie jak czarny atrament i te pół godziny w zupełności wystarcza, żebyś się w nim utopił, żeby spektakl pod tytułem „Requiem” wypełnił cię po sam korek, zawładnął tobą bez pytania o pozwolenie i przejął nad tobą kontrolę. Ogólnie, wspaniałe uczucie.
Znakomicie wypada pierwszy singiel „Start the Healing” z tym dzikim bridgiem. To samo w „Lost in the Grandeur”, w którym Munk i Head przemycili riff z kawałka „Kage”, ostatecznie niewydanym na żadnym albumie. Ten numer ma potencjał koncertowy i zdziwiłbym się, gdyby nie został włączony do trochę monotonnej set listy na nadchodzącej trasie.
W „The Forgotten” pobrzmiewają jakby echa „Follow the Leader”. Zawodzący chórek w refrenie „My Confession” jest chory do szpiku kości, a otwarcie w „Worst is on its way” zupełnie popieprzone jak przerdzewiała karuzela na placu zabaw dla dzieci zombie albo potomstwa Laleczki Chucky. Cała płyta pełna jest smaczków, że palce lizać. Świetnie wypada kawałek Disconnet, do którego zdecydowanie będę wracać.
I brakuje tylko Fieldiego w tym wszystkim. Choć muzyk nagrywał ścieżki na ten album, nie będzie towarzyszył chłopakom na koncertach w najbliższym czasie – póki co odłożył swój ikoniczny bas, by podreperować zdrowie i oczyścić głowę ze złych nawyków.
Mimo wpisanej w dokonania Korna permanentnej klątwy i depresji „Requiem” jest nieco jaśniejszą płytą. Jakby ktoś na moment otworzył piwnicę i pozwolił pojedynczym wiązką światła wedrzeć się do środka. Smoła, którą częstował Davis & Co, staje się powoli odżywczym koktajlem proteinowym. Ale spokojnie. Najgorsze jeszcze przed nami.
Dodaj komentarz