Tides From Nebula to zespół, który ma już mocno ugruntowaną markę na polskiej scenie rockowej i dał się również poznać zagranicznym słuchaczom. Nie oznacza to jednak, że zespół nie poddaje się pewnym zmianom , o których porozmawialiśmy z basistą zespołu, Przemkiem Węgłowskim.
Powracacie po pięciu latach z nowym albumem zatytułowanym „Instant Rewards”. Jak przebiegał proces powstawania tej płyty w porównaniu do poprzedniego krążka, „From Voodoo to Zen”?
Przemek Węgłowski: Prace nad tymi wydawnictwami wyglądały zupełnie inaczej. Okres pandemii wybił nas z rytmu pracy, jaki mieliśmy od pierwszej płyty, „Aura”. Wydawaliśmy album, graliśmy trasę bądź trasy, wracaliśmy do studia i mniej więcej po trzech latach wychodziła nowa płyta. Pandemia to wywróciła do góry nogami i siłą rzeczy musieliśmy skupić się na innych polach życia niż tylko na zespole i muzyce. Oczywiście cały czas mieliśmy ze sobą kontakt, spotykaliśmy się czasem przez kilka dni, a nawet tygodni na próbach. Bywało też, że nie widzieliśmy się przez kilka miesięcy. W ten sposób powstawały nowe utwory, zaczęliśmy grać pojedyncze koncerty na których graliśmy już premierowy materiał. Finalnie płyta się domknęła i jesteśmy gotowi do jej wydania.
Jak w takim razie wygląda decyzyjność w Tides From Nebula?
PW: Maciek (Karbowski, gitarzysta i klawiszowiec TFN przyp. Red.) jest naszym menadżerem. On trzyma w ryzach wszystkie organizacyjne sprawy takie jak premiera albumu czy strategia działania. Natomiast jeśli chodzi o twórczą część to każdy z nas ma równą siłę głosu. Fakt, że jest nas trzech trochę ułatwia sprawę i jeśli mamy dylemat między dwoma opcjami, to stosunek jest dwa do jednego. Bywało też tak, że jakiś motyw muzyczny lub melodia podobała się jednemu z nas, ale nie kompletnie nie w stylu dwóch innych osób. Dosłownie mógłbym na palcach jednej ręki wymienić takie sytuacje. Trzy osoby w zespole to jednak komfort (śmiech).
Przez wiele lat byliście podopiecznymi Mystic Production. Nową płytę wydajecie pod własnym szyldem „Nebula Records”. Jakie są wady i zalety nagrywania i wydawania „u siebie”?
PW: W naszym przypadku sytuacja jest dosyć wyjątkowa, bo Maciek i Tomek (odpowiednio gitarzysta i perkusista TFN pryp. Red) są właścicielami Nebula Studio. To był jeden z mocniejszych argumentów aby spróbować wydać płytę bez wsparcia wytwórni. Koszt wynajęcia studia w przypadku takiego zespołu jak nasz jest dosyć znaczący, ponieważ potrzebujemy dużo czasu przy pracy nad muzyką. Z minusów wymieniłbym to, że trzeba z własnej kieszeni pokrywać koszty początkowe, czyli produkcji winyli czy płyt CD. Dopiero w preorderze zaczyna się to zwracać. Koszt studia odpada ze względów jakie wymieniłem wyżej. Jeśli chodzi o promocję, to sprawdzamy sami ile możemy zrobić. W tym momencie zewnętrzna firma pomaga nam w dotarciu na serwisy streamingowe, ale resztę robimy własnymi siłami . Gdy robi się coś samemu, to zawsze chce się zrobić tę rzecz na sto procent bo to tylko zależy od nas. Przez wiele lat byliśmy pod skrzydłami wytwórni i mamy dużo zapału aby samodzielnie zrobić jak najwięcej. Na ten moment dostrzegam więcej plusów niż minusów.
Te wszystkie rzeczy, które wymieniłeś odbieram jakby to był dla Tides From Nebula nowy początek. Słyszę to mocno w utworze „Burned To The Ground”, który brzmi jakbyście zrzucili z siebie ogromny ciężar ostatnich lat.
PW: Zgadzam się. Fajnie to ubrałeś w słowa. Myślę o nowej płycie w kontekście wyrastania czegoś na spalonej, ale użyźnionej ziemi. Dużo się działo przez ostatnie pięć lat w naszych prywatnych życiach i bardzo się zmieniliśmy jako ludzie. Każdy zaczął eksplorować jakieś inne ścieżki. Zaznaczam, że absolutnie nie byliśmy na granicy rozpadu, ale kompletnie nie mieliśmy pomysłu jak wydać kolejną muzykę. Zastanawialiśmy się czy zrobić to w formie pełnego albumu, zestawu singli lub EP-ki. Tytuły utworów również odzwierciedlają nasze emocje tych ostatnich lat.
Muzyka instrumentalna jest chyba zdecydowanie bardziej niszowa niż ta posiadająca tekst. Dlatego trzeba w nią władować jeszcze więcej „serca i emocji” aby korespondowała ze słuchaczem.
PW: Coś musi zawsze przyciągnąć i zainteresować odbiorcę. Muzyka to ogólnie są emocje, niezależnie od gatunku. Jeśli z kimś rezonują, to zyskuje się słuchacza. Jak wspomniałeś wcześniej o numerze „Burned To The Ground”, to on powstał jako trzeci w kolejności. To był moment, gdy przestaliśmy kalkulować i zaczęliśmy grać to, co podpowiadają nam nasze emocje. Z nową płytą trochę zatoczyliśmy koło. Nasz debiut, „Aura”, to stop procent naszej zajawki i zero kalkulowania. Następnie z kolejnymi płytami było różnie, aczkolwiek ja je wszystkie bardzo lubię. Czasem jednak próbowaliśmy pewne rzeczy robić na siłę, a tym razem jest tak jak było na początku. Cała płyta też jest bardziej gitarowa i esencjonalna.
Obserwowałem Was bardzo wnikliwie dzięki filmikom tworzonym przez Maćka na kanale Nebula Studio na YouTube. W 2022 graliście między innymi przed Paradise Lost. Jak to jest grać przed publicznością, która nie jest do końca Wasza?
PW: Ja bardzo lubię takie historie. Myślę, że chłopaki również. Przypominają mi się trzy takie koncerty: Właśnie Paradise Lost w Krakowie, Dream Theater w Spodku i Marillion lata temu. Takie koncerty są świetne, gdy publiczność do końca nie wie, kim jesteśmy i co gramy. Sam czuję o wiele większy ciężar odpowiedzialności, gdy gramy dla swojej publiczności jako headliner.
Jak wspominasz Wasz telewizyjny występ podczas Made in Polska w 2015 roku?
PW: Pamiętam, że jak ten koncert był emitowany, my byliśmy w Norwegii na jakimś festiwalu. Był bardzo dobry wydźwięk naszego występu i wielu osób nas właśnie wtedy poznało. To była bardzo duża produkcja w bardzo fajnym miejscu, łódzkim klubie Wytwórnia. Byliśmy wtedy w trakcie promocji płyty „Eternal Movemet”, więc setlista była oparta na utworach z tej właśnie płyty. Było dużo stresu, bo nie można było robić żadnych dubli, ale wykonawczo to był bardzo dobry koncert, który zagraliśmy na dosyć dużym luzie.
Niedawno stworzyłeś razem z żoną projekt o nazwie „Moc Lasu”. Czy mógłbyś coś o nim powiedzieć?
PW: To jest trochę owoc pandemii. Historia wyglądała tak, że moja żona przyniosła mi książkę o czymś, co nazywa się kąpiele leśne. To aktywność, która wywodzi się z Japonii i polega na uważnym przebywaniu w lesie. Według badań las ma bardzo pozytywny wpływ na nasze zdrowie i tych korzystnych czynników jest cała masa. Razem z żoną zrobiliśmy kurs na przewodników leśnych kąpieli. Taka sesja, która nazywa się Shihrin-yoku trwa około trzech godzin. Często ludzi myślą o tym, że to jest przytulanie się do drzew, co jest dużym skrótem myślowym. Nie jest to żadna ezoteryka, wszystko ma mocne podłoże naukowe i od prawie pięciu lat działamy. Wydaliśmy karty, które nazwaliśmy „Leśne medytacje” i co jakiś czas organizujemy takie wyjścia. Wierzę, że jest to jakieś remedium na problemy naszego świata, aby dać sobie dużo przestrzeni i spokoju.
Rozmawiał: Michał Drab